Słowem wstępu: miejscem pracy był sklep zoologiczny, okres wakacyjny, temperatury po 30 stopni, w sklepie brak klimatyzacji, zmiany 10 godzinne 😉 na samą myśl czuję ten zapach 😁 Szefowa (na szczęście już była) to prawdziwy Janusz biznesu, zawrotna stawka 12(!!) złotych na godzinę.
Desperacja jednak popchnęła mnie w kierunku tej jakże opłacalnej pracy. Nasza współpraca na początku nie pozwoliła mi wywnioskować, że baba oprócz tego, że jest Januszem ma też jakieś poważne zaburzenia.
Jedna historia zapadła mi szczególnie w pamięć, prześladuje mnie do tej pory i wywołuje śmiech przez łzy albo na odwrót.
W ciągu trzech miesięcy poprosiłam o jedną sobotę wolną, z 3 tygodniowym wyprzedzeniem, żeby mogła znaleźć dla mnie zastępstwo, bo tyrałam 6 dni w tygodniu w z*jebistych warunkach.
Oczywiście było kręcenie nosem ale ostatecznie zastępstwo się znalazło i jakże łaskawa „Januszka” odpuściła mi tą jedną, jedyną sobotę.
Rollercoaster zaczął się w poniedziałek kiedy po otwarciu sklepu dostałam telefon z informacją, że pomieszałam karmy w jednym worku 25 kilogramowym, że jest pewna, że to ja się pomyliłam i trzeba tą karmę przesortować.
25 kilogram, w worku zbiorczym, ledwo otwartym. Wtedy jeszcze niedoświadczona, naiwna, młoda i głupia strasznie się przejęłam, że ta kobiecinka będzie stratna i w przerwach między obsługą klientów, spędziłam 8 godzin sortując ziarenka tej karmy, przysypując ją do osobnych woreczków.
W całych tych 25 kilogramach znalazłam tylko 50 ziarenek i jak na koniec zmiany do mnie dotarło co właśnie miało miejsce i że ta baba sama je tam dosypała – wyszłam i nigdy nie wróciłam. Niesmak pozostał do teraz 😁