Mały sklep osiedlowy, sieciówka, czas największych zakażeń covidu.
Jedna z kierowniczek daje znać szefowej, że nie może przyjść do pracy, bo bardzo źle się czuje.
Dostaje odpowiedź: „ale my nie mamy kim pracować, nie ściemniaj, tylko przychodź do pracy”.
Kierowniczka przychodzi do pracy z gorączką, bólem w kościach i ogólnym złym samopoczuciem. Chodzi tak kilka dni, potem idzie na zwolnienie.
Parę dni później okazuje się, że ma covid (warto dodać, że to osoba, która była największym krzykaczem antyszczepionkowym w pracy, maski nie nosiła w ogóle albo nosiła odsłonięty nos).
Pomyślałam sobie, że NIE NO, Z**EBIŚCIE, przecież miałam kontakt z tą osobą (może niezbyt częsty, ale jednak. No i wiedząc, że jest chora, zawsze pilnowałam, żeby mieć dokładnie założoną maskę przebywając w jej otoczeniu). Zrobiłam test na covid tego samego dnia – negatywny.
Po paru kolejnych dniach okazało się, że zarówno szefowa (która kazała pracownicy przyjść do pracy z chorobą), jak i inna pracownica leżą w domach z covidem. Obie miały obostrzenia w tyłkach i maski nosiły dla picu (najczęściej ściągnięte na brodę albo w kieszeni). I one były największymi koleżankami chorej kierowniczki.
Szefowa się tak pochorowała, że nie było jej ponad miesiąc w pracy (przeszła dość ciężko).
Warto wspomnieć, że w tym sklepie przez cały okres mojego zatrudnienia (lekko ponad 3 miesiące) ani razu nie zauważyłam płynu do dezynfekcji dla pracowników.
Po incydencie z covidem nie przedłużyłam umowy.
Naszą klientelą były głównie osoby starsze. Ciekawe, ile osób się od nich zakaziło? Może nawet zmarło?
Covid zbiera ogromne żniwo w dużej mierze przez głupotę ludzką… 🙁