poniedziałek, 5 czerwca, 2023

Mobilny listonosz

Rok bodajże 2011, woj. śląskie. Jako student przechodziłem wtedy z trybu dziennego na zaoczny i szukałem pierwszej pracy na pełny etat. Firma: znana dziś i posiadająca dobry PR firma kurierska, która zasłynęła zautomatyzowanymi punktami odbioru paczek, jednak wtedy do tego statusu było daleko.

Ogłoszenie zobaczyłem w biurze karier na uczelni i postanowiłem zadzwonić. Jako że na kuriera nie spełniałem wymagań (konieczne było posiadanie własnego samochodu dostawczego z odpowiednią paką) zaproponowano mi pozycję mobilnego listonosza (tak, wtedy konkurowali na tym polu z PP) i jeśli jestem zainteresowany to podali mi datę, kiedy zaczyna się szkolenie teoretyczne. Miałem już wtedy dośw. z pracy jako dostawca w kilku gastro więc postanowiłem się przejść i zobaczyć co zaproponują i to był błąd, bo jeśli chodzi o traktowanie ludzi była to jak do tej pory moja najgorsza praca, a przez łącznie 14 lat pracy w różnych branżach i w różnym wymiarze jednak trochę się ich przewinęło. Gdybym miał opisać wszystkie zachowania Grażynki, która była dyrektorem placówki to musiałbym napisać książkę, więc ograniczę się do kilku przykładów:

* praca okazała się nie być na pełny etat, mimo że tak było mówione na początku. Była to typowa akordówka, ile na twoim rejonie danego dnia jest przesyłek, tyle masz roboty. Czasem było ich na te 8-10 godzin, które było rozliczane od ilości paczek wg przelicznika kwotowego za ich rodzaj, a czasem przesyłek było tyle, że po 3-4 godzinach szło się do domu.

* pierwszy miesiąc „próbny” na umowie o dzieło, potem zlecenie na tych samych zasadach. Niby pani kierowniczka obiecywała przejście na stawkę godzinową po 3 miesiącach jak ktoś chciał, jednak ja się tego nigdy nie doczekałem, a wytrzymałem tam 5,5 miesiąca.

* niby dostałem 2 rejony, jeden mniejszy (obrazowo teren 3×4 km), drugi bardzo duży czy raczej długi (11×2 km), a podczas podpisywania umowy pani mówiła, że na takim terenie będę miał co robić, ale dzięki temu dużo zarobię. Jak się okazało oba rejony były słabo zaludnione (mniejszy – dawna dzielnica robotnicza, mocno wyludniona po zamknięciu zakładów w okolicy, w wielu kamienicach zajęte były po 2-3 mieszkania jedynie, drugi to przedmieście i głównie domki jednorodzinne) wobec czego moja średnia dniówka wynosiła ok 40 zł brutto obojętnie czy ogarnąłem to w 2h czy w 12,

* przez te 5,5 miesiąca firma nie była w stanie wyrobić mi identyfikatora (stosowny formularz wypełniałem 4 razy, zdjęć dałem im chyba z 7), nie dostałem nawet koszulki, która przysługiwała wszystkim listonoszom, wobec czego dostanie się do niektórych firm, instytucji publicznych oraz starszych lokatorów graniczyło początkowo z cudem, bo nikt mi nie wierzył, że idę z pocztą,

* jakieś 2/3 załogi to byli ludzie z urzędu pracy lub mający z tego czy innego powodu nóż na gardle, wobec których Grażynka pozwalała sobie naprawdę na wiele. Przykład pierwszy z brzegu, dziewczyna po domu dziecka i z własnym maluchem już na świecie za błędne wypisanie kilku awizo i raportów z listów poleconych musiała w „czynie społecznym” wieczorami kilka razy w tygodniu przez miesiąc sprzątać jej gabinet, bo inaczej zagroziła jej zwolnieniem, co więcej ogłosiła jej to publicznie z samego rana, gdy większość pracowników była aktualnie na bazie,

* W pierwszych tygodniach ja też załapałem się na kilka „publicznych” opieprzów. Jak się okazało moje rejony były tak niepopularne wśród innych listonoszy (duży teren, mało przesyłek więc niskie zarobki, sporo szeroko rozumianej patologii oraz reprezentacja jednej z bardziej agresywnych grup kibolskich w Polsce), że między zwolnieniem się mojego poprzednika, a moim zatrudnieniem przez ponad 3 miesiące nikt nie obsługiwał tego terenu. Z tego powodu do biura przychodziły regularne skargi i reklamacje na niedoręczone przesyłki, pierwsza za mojej „kadencji” dotarła mojego 4 dnia pracy i Grażynka kazała mi wytłumaczyć przy wszystkich, czemu od miesięcy nie dostarczam ludziom przesyłek, przy czym argument że jestem tu niecały tydzień nie był dla niej argumentem xD. Taka sytuacja miała miejsce kilka razy, bo nadrobienie tych zaległości zajęło mi prawie cały pierwszy miesiąc.

* innym razem zostałem podany jako przykład lenia, bo jednego dnia nie wypisałem w kilku awizo godzin otwarcia placówki. Były one wypisane na pieczątce, którą odbijało się na każdym awizo, ale widać musiały być tam napisane podwójnie, żeby klient nie miał wątpliwości kiedy może przyjść,

* na moim terenie było całkiem sporo nieistniejących już adresów. Pół biedy gdy budynek był po prostu opuszczony, wtedy zostawiało się awizo przy głównym wejściu i sprawa załatwiona. Sprawy komplikowały się gdy budynek już nie istniał, a były do niego zaadresowane przesyłki. Na moje pytanie, czy wtedy mam wypisywać od razu zwrotkę do nadawcy z adnotacją, że adres nie istnieje, Grażyna z wielkim oburzeniem kazała mi wypisywać awizo na te adresy-widmo, a zwrotkę mogłem wypisać dopiero, gdy dany adresat nie zgłosił się po odbiór w ciągu tygodnia od wystawienia drugiego awizo. Gdzie miałem zostawiać te awiza spytacie? Ano wg. Grażyny miałem je przypinać do najbliższego drzewa, krzaka, latarni, przykleić do murka lub nawet zostawić pod kamieniem. Oczywiście wcześniej miałem się domyślić gdzie dany adres kiedyś był, bo ja sam mieszkałem 2 miasta dalej i w tych okolicach nigdy wcześniej nie byłem, a ona „nie miała czasu na takie głupoty”,

* Raz na jakiś czas Grazia odstawiała teatrzyk z „docenianiem” pracowników. Z grubsza polegało to na tym, że chwaliła kilku swoich pupilków (prawie zawsze te same osoby) przy wszystkich, a by była równowaga w przyrodzie, wskazywała też z nazwiska kilka „najsłabszych ogniw”. Dość regularnie w ten sposób szykanowała wspomnianą wcześniej dziewczynę z bidula, gdy ja znalazłem się drugi raz w tej loży sław, zaproponowałem jej przy wszystkich, by dała mi, chociaż na tydzień rejon, gdzie w ciągu paru dni jest tyle przesyłek, ile ja mam w miesiąc na moich rejonach i wtedy się przekona co umiem (głównym kryterium słabości wg niej była mała ilość dostarczonych przesyłek). Nastąpiło jakieś 30 sekund ciszy, ale nie zaszczyciła mnie po nich odpowiedzią, tylko przeszła do kolejnego tematu.

Nie będę się już rozpisywał o tym, że każdego dnia była bitwa o torby między pracownikami, bo takich w pełni sprawnych na całej bazie było może z 7, pozostałe kilkadziesiąt miało większe lub mniejsze uszkodzenia takie jak dziury, urwane paski na ramię, niezamykające się kieszenie itp, że pierwsza godzina pracy to było podawanie sobie nawzajem na bazie między listonoszami listów i paczek z nie swoich rejonów, bo nocna zmiana z sortowni nigdy nie potrafiła zrobić tego za co jej płacono, czy że po przyjściu rano okazywało się że idziesz na inny rejon, bo ktoś nie przyszedł do pracy, a jego teren jest bardziej prestiżowy niż twój, mimo że go nie znasz, bo to zupełnie inne miasto (biuro obsługiwało 4 miasta) i że potem gość rozliczający raport dzienny sugerował ci, że powinieneś przeliczyć stawkę o 1/4 mniej niż wynikało z akordu „bo to nie twój rejon przecież” i to, że rozlicza nam wg pełnych stawek to jego dobra wola, za którą mamy mu być wdzięczni. Prywatnie był synem wicedyrektorki placówki i umawiał się córką Grażynki zarządzającej tym cyrkiem, więc był „nie do ruszenia”.

Moja przygoda z tą firmą zakończyła się, gdy po zignorowaniu którejś z kolei mojej prośby o zmienienie mi systemu rozliczania z akordu na godzinówkę, na której jako jeden z nielicznych bym wyszedł lepiej niż z rozliczania wg przesyłek, poprosiłem Grażynkę, by przydzieliła mi inny rejon, bo na dotychczasowych już nie będę pracował, bo się to nie opłaca. Akurat wtedy zwolniło się dwóch innych listonoszy, więc była taka możliwość. W odpowiedzi dostałem opieprz, że „pan przecież w ostatnim miesiącu zarobił całkiem przyzwoicie”. Jest to dokładny cytat, bo jej słowa tak mi się wryły, że pamiętam tę rozmowę w szczegółach do dziś. Ten „przyzwoity zarobek” to było, to również pamiętam dokładnie, 1273 zł, oczywiście brutto, w tym wliczone było już 350 zł brutto zwrotu za paliwo, ponieważ jeździłem własnym samochodem, a nie przydziałowym z firmy.

Gdy następnego dnia przyniosłem jej pismo o wypowiedzeniu zlecenia z mojej strony wyraźnie przestraszona próbowała mnie udobruchać, proponując, że mogę dodatkowo zarobić jeżdżąc z ich wewnętrznymi pismami do sądu. Po spytaniu, jak by to miało wyglądać, powiedziała mi, że to kurs raz w miesiącu i że stawka za niego to jakieś kilkadziesiąt zł brutto + dycha brutto na paliwo. Podziękowałem i dałem jej jeszcze kartkę, na której wypisałem różne wskazówki typu jak znaleźć na moich rejonach nieoznaczone adresy, z kontaktami do osób odbierających przesyłki w różnych instytucjach czy kodami uniwersalnymi do klatek schodowych w niektórych budynkach, poczekałem aż mi podpisze kopie wypowiedzenia i wyszedłem.

Parę razy dzwonił potem do mnie jeszcze ten gość od raportów dziennych, żądając, żebym przyszedł zwrócić koszulkę i identyfikator, nie wierząc w moje słowa, że ich nigdy nie dostałem. Straszył mnie przy tym podaniem do sądu, bo ja ich nie oddaje, bo pewnie chcę się podszywać pod nich teraz i im narobić koło pióra. Telefony się skończyły, dopiero gdy to ja zagroziłem jemu sądem za nękanie.

Dziś nie wiem, czy w takiej firmie wytrzymałbym miesiąc, wtedy były nieco inne czasy, no i inny ja, o wiele mniej doświadczony i z innym podejściem do pracy i pracodawcy.

MOŻE CI SIĘ RÓWNIEŻ SPODOBAĆ:

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

DODAJ SWOJĄ HISTORIĘ

Najpopularniejsze z 7 dni

NAJNOWSZE KOMENTARZE