piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaPiekielni szefowiePraca jako redaktor i naciąganie klientów na kiepskie kursy

Praca jako redaktor i naciąganie klientów na kiepskie kursy

Pracowałam jako „redaktor” w jednej ze szkół wyższych, sprzedających kursy za krocie.

Rozmowa kwalifikacyjna i zadanie próbne nie miały kompletnie nic wspólnego z pracą, ponieważ tak naprawdę robota polegała na… masowym plagiatowaniu treści z sieci.

Wyglądało to tak, że grupa osób na umowie o dzieło zap**rdalała jak na umowie o pracę, poganiana przez „teamliderów”. Rano trzeba było się zameldować na Slacku, jak ktoś nie odpowiadał przez 15 minut, to wydzwaniali do niego z pretensją, że musi być dostępny, bo nie widzą, czy pracuje xd.

Ale to dygresja, wróćmy do tych plagiatów. Czasem trafiały się gotowe kursy, które trzeba było przerobić, zazwyczaj jednak robiło się je „od zera”, tj. należało skopiować z jakiejś książki pobranej z Chomikuj czy podobnego portalu.

Szefostwo miało na stanie dokument wyjaśniający, jak obchodzić zabezpieczenia w plikach.

Na „stworzenie” kursu miało się góra 16 godzin, przy czym taki kurs mógł mieć i po 6 lekcji po 30-50 stron, nie było więc czasu nawet na rzeczywistą redakcję.

Zresztą nawet w gotowych kursach praca nie miała nic wspólnego z redakcją – wykonywało się robotę korektora połączonego ze składaczem, warstwa merytoryczna absolutnie nikogo nie interesowała.

Co ciekawe, na stanie byli też „korektorzy”, którzy czytali tekst już po poprawkach „redaktora” – przy czym nie poprawiali pominiętych błędów, tylko je zaznaczali i odsyłali, żeby „redaktor” sam se poprawił. Jak miałeś plik do poprawy, to odrywałeś się od tego, co robiłeś, tylko po to, aby powstawiać jakiś pominięty myślnik, bo korektor napisze ci długi komentarz o tym myślniku, natomiast sam go nie wstawi.

Oczywiście, długo tam nie zagościłem. Po pierwsze, bycie seryjnym plagiatorem za grosze raczej niespecjalnie mi się podobało. Po drugie, praca nawet gdy była uczciwa, nie miała nic wspólnego z moimi kompetencjami – kursy przydzielano losowo, miałem więc redagować i „tworzyć” treści naukowe z dziedzin, o których nie miałem zielonego pojęcia.

Po trzecie, wykonywałem robotę korektora, korektorem nie będąc i nie aplikując na cholerne stanowisko korektora. Jak pisałem, zadanie próbne gówno miało wspólnego z pracą, bo gdyby rzeczywiście sprawdzili mnie pod kątem pracy, którą wymagali (tj. korekty hurtowo setek stron tekstu na akord) to by wiedzieli, że no trochę strzał w płot.

Najciekawsze jednak zdarzyło się po tym, jak rozwiązałem umowę i opisałem sprawę na grupie na Facebooku, nie podając nawet nazwy tejże szacownej uczelni, a jedynie opisując praktykę.

Od razu dostałem maila z „prośbą o skasowanie wpisu”, tj. że jak nie skasuję, to mnie pozwą o szkalowanie na kwotę… uwaga, 350 000 zł. Trochę się pośmiałem i zignorowałem, to kilka dni później wysłali mi pismo od prawnika – pewnie im powiedział, że chyba ich posrało, bo tym razem odpuścili sobie pisanie, że chcą ode mnie kwadrylion cebulionów.

Sprawa skończyła się tak, że odpisał im mój prawnik i wtedy odpuścili – najwyraźniej nie zależało im na tych 350 000 złotych za szkalowanie na fejsie aż tak bardzo.

MOŻE CI SIĘ RÓWNIEŻ SPODOBAĆ:

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

DODAJ SWOJĄ HISTORIĘ

Najpopularniejsze z 7 dni

NAJNOWSZE KOMENTARZE