Chciałabym opowiedzieć Wam o Januszexach w sektorze edukacji, jakimi są szkoły prywatne. Słowem wstępu, bo pewnie nie każdy o tym wie: w szkołach publicznych nauczyciele zatrudniani są na podstawie taki PRL-owy twór, nazywany Kartą Nauczyciela.
Gwarantuje ona takie rzeczy jak 18-godzinne pensum (czyli nauczyciel prowadzi 18 godzin lekcyjnych przy tablicy, a pozostałe 22 godziny z 40h tygodnia pracy są do dyspozycji dyrektora oraz nauczyciela na przygotowanie lekcji, układanie i sprawdzanie prac, korespondencje z rodzicami, itd.), prawo do 13-stki, wakacje pod gruszą, itd.
Natomiast nauczyciele tacy jak ja, czyli pracujący w szkołach prywatnych, zatrudniani są w oparciu o Kodeks Pracy. W praktyce oznacza to tyle, że cały etat to 40 godzin, więc mając 20 godzin „przy tablicy”, otrzymujemy umowę na pół etatu, pomimo tego, że wcale tyle nie pracujemy – przecież też sprawdzamy sprawdziany, rozmawiamy z rodzicami.
Dlatego też te drugie 20h wykonujemy charytatywnie, ale w dobie edukacji zdalnej to było dużo więcej godzin. Mój rekord to było 67h w tygodniu, ale ja na własne nieszczęście jestem z tych nauczycieli, którym jeszcze się chce.
Wolne wakacje? Tak, święty Graal wszystkich argumentów w dyskusji, pt. „Dlaczego nauczyciele mają tak super”. I o ile w przypadku nauczycieli w szkołach publicznych jest to okres urlopowy (oczywiście nie mają tego urlopu przez całe wakacje), o tyle w mojej szkole prywatnej jest pewien myk jak zapłacić, żeby nie zapłacić, a wynika to ze sposobu naliczania wypłaty.
Określa go pewne równanie: stawka godzinowa x ilość godzin tablicowych w tygodniu x ilość tygodni w roku szkolnym / 12 miesięcy. Tutaj ważna uwaga – nie są liczone wszystkie tygodnie od 1 września do zakończenia roku szkolnego, lecz odliczane są te, gdzie uczniowie mają wolne, czyli okresy świąt, matur itd.
W każdym razie nie trzeba być orłem z matematyki, żeby na podstawie tego wzoru dostrzec, że co miesiąc mamy obcinaną sporą część wypłaty, żeby pokryć z tego wypłatę lipcową i sierpniową. Zatem kiedy ja mam urlop? A no pół etatu = 13 dni urlopu, więc akurat parę dni przed feriami zimowymi zostają nam podsunięte pod nos już wypełnione (przymusowe) wnioski o urlop.
A dlaczego nauczyciele tak narzekają na wycieczki? Nie dość, że finansują je uczniowie, to jeszcze im za to płacą. No to szybki przykładzik: Na wycieczkę z uczniami jadą dwie nauczycielki. Jedna w tym dniu miała 3 godziny przy tablicy, druga 7. Wyjazd o godz. 7, powrót o godz. 19, czyli w sumie 12h pracy. W każdej innej pracy te nauczycielki dostałyby za te 12h pracy (zresztą bardzo stresującej, dosłownie trzeba mieć oczy w d*pie) normalne wynagrodzenie, ale w szkolnych realiach tej pierwszej zapłacą za 3h, a tej drugiej za 7h.
To oczywiście tylko kilka przykładów, nie chcę nudzić biadoleniem o swojej nauczycielskiej niedoli, dlatego na koniec wspomnę o czymś, co wprawia mnie w śmiech przez łzy, a mianowicie premii świątecznej. Generalnie u nas coś takiego nie istnieje (w sumie u nas żadna premia nie istnieje), ale pewnego roku szkoła pokusiła się o symboliczny gest i każdemu nauczycielowi podarowali 2 vouchery do kina. Tak, to było w czasie pandemii. Tak, kina były pozamykane.
Miłego dnia i smacznej kawusi
P.S. Wiem, że pewnie ktoś zapyta, więc zarabiam 2500 na łapkę, mieszkając we Wrocławiu 😉