Było to ok. 2006-2007. Byłem świeżo po studiach, szukałem jakiejkolwiek pracy. Znalazłem ogłoszenie z wydawnictwa – dla polonisty rzecz na początek wymarzona, nawet pal licho, że to wydawnictwo zajmujące się produkcją map.
Rozmowę kwalifikacyjną w biurowcu, w którym można by kręcić dystopię o zombie przeszedłem i z biegu trafiłem na dzień próbny. Oprócz mnie – pracujące już tam niewiasty, niewiasty na dniu próbnym i ja oraz inny jegomość, aspirujący do zdobycia tego zasczytnego zatrudnienia.
Okazało się, że ponieważ mapy nie każdy chce w ilości hurtowej kupować, firma dostarcza je za darmo szkołom. A żeby wyjść na swoje, pracownicy obdzwaniają lokalnych Januszy z jakiejś bazy i dopytują, czy znają taką a taką szkołę, czy wiedzą, że szkoły są biedne, czy nie wzrusza ich perspektywa niewinnych dziecięcych główek pochylających się z uwagą nad nowiutkimi mapami i czy można już posłać fakturę, aby januszex zasponsorował danej szkole tę mapę.
Najlepsze, że znajdowali się tacy, którzy te faktury faktycznie opłacali.
Po dniu próbnym ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich zrezygnowałem, a drugi jegomość razem ze mną. Do dziś jesteśmy kumplami. Spotkałem go dwa lata później w centrum handlowym, ale to już historia na kolejny post.