Okolice zachodniej granicy, mogłoby się wydawać, że w tej okolicy w tych czasach pracodawcy biją się o pracownika. Otóż nie, moi drodzy. Istnieje tu firma zajmująca się przetwarzaniem owoców na sałatki, nazwę można przetłumaczyć w wolnym tłumaczeniu „świeże owoce”.
Nie pracowałem osobiście, ale mam przynajmniej 30 znajomych lub sąsiadów, którzy tam pracowali bądź wciąż pracują a o samej firmie i właścicielach można przeczytać mnóstwo negatywnych opinii w internecie.
Do sedna.
Warunki pracy:
Wiadomo, że skoro owoce to i musi być chłodno, ale 12 godzin w chłodni z przerwą 15 minut to jednak trochę nie tegez a za wyjście do kibelka dostaje się opi*rdoluten.
Telefonu używać nie można w żadnym wypadku. Choćby Ci dom płonął, rodzina zginęła czy cokolwiek innego. NIE WOLNO I CH…
Obieranie owoców:
Dostajesz paletę ananasa, wcześniej zważona i musisz to obrać tak, żeby uzyskać odpowiednią ilość owoca. Obrałeś za grubo, peszek. Odtrącają Ci z pensji za braki.
Za wolno kroisz i nie wyrabiasz normy? Kogo interesuje, że jesteś pierwszy miesiąc? Brak normy=wypłata poniżej minimalnej.
Umowa o pracę? Tylko dla kilku najważniejszych osób, reszta na czarno albo na umowie o dzieło lub zlecenie. Możesz pracować i 10 lat, żadnej umowy.
Teren ogrodzony betonem, ochroniarz pilnuje. Podjeżdżam po koleżankę.
-Co Pan tu chciał? Po kogo? Jeszcze pracują. Odjechać i jeśli wrócisz to nie podjeżdżać pod zakład.
Znajoma była tam brygadzistką, tyrała ludzi jak szmaty. Wszyscy się bali z nią rozmawiać lub zgłosić problem. W zeszłym roku zaszła w ciążę. Podejrzana o kradzież, na kamerach widać jak ładuje do torby kupione sałatki, zwolniona dyscyplinarnie.
Zarobki:
Najniższa krajowa, bez umowy o pracę.
Premia:20-50zl i tylko raz na kwartał.
W wigilię Bożego Narodzenia jechałem do moich rodziców po kolacji, oni dopiero wracali z pracy busem.
Szefowa jeździ Cayenne, szef MLem. XXI wiek, rynek pracownika.