Jako, że sprzedawać kocham, obsługę kasy mam w małym palcu, a kontakt z klientem łapie bardzo szybko i równie mocno to lubię kiedy tylko zobaczyłam, że sklep „mydło i powidło” szuka pracownika w bardzo bliskiej okolicy popędziłam jak na skrzydłach. Tydzień próbny 'na lewo’, a potem umowa ale to już przemilczę.
*Do kasy nie zostałam dopuszczona ani razu 'bo pewnie nie umiem’ (w cv kilka pozycji, które temu przeczyły)
*Dostawa zajmował się TYLKO szef, a moim obowiązkiem było składanie ciuchów znajdujących się w wielkim koszu na sali sprzedaży
*Podchodzenie do klientów? Zapomnij. „A po co? Trzeba ułożyć.”. A to, że biedna baba chodzi po sklepie i szuka gaci, czy tam patelni nikogo nie obchodzi.
*Przerwa wpisywana w zeszyt co do minuty i darcie japy o choćby minutę więcej niż ustawowe 15
*Na sklepie PRZERAŹLIWE zimno. Drzwi otwarte na oścież mieli chyba cały rok. Nie przesądza jak powiem, że temperatura, to było może max 10 stopni Zimno? To na przerwie herbatę sobie zrób. I pij TYLKO podczas przerwy. Zdarzyła się też zj*ba, że śmiałam chodzić w kurtce, bo była taka lodówka.
*Szefo cały dzień siedział (dosłownie) na środku sklepu na plastikowym krzesełku i PATRZYL. Ani dzień dobry, ani pocałuj psa w dupę. Siedział i się gapił.
Wytrzymałam trzy dni. Oprócz zawrotnych chyba 400 Zeta dostałam też zapalenia płuc. Szefowa ciężko zdziwiona, że ich opuszczam, bo chciała mi dać skierowanie na badania (fakt faktem miała w łapie papier tego dnia, gdy powiedziałam nara).
I zanim ktoś się przyczepi o obsługę kasy- rozumiem, że byłam nowa i może nie od razu chcieli mi dać „tak odpowiedzialna funkcje”. Pytałam na rozmowie co będę robić. I odpowiedź mocno rozminęła się z prawdą.