Miałem w pracy dyrektora, który prawdopodobnie został Nim wybrany dzięki znajomościom z innymi dyrektorami. Gość, który nie odróżniał importów od exportów, nazywał się Marek.
Był dyrektorem logistyki, opowiadał jakieś coachowe pierdoły, że my jesteśmy małymi kamyczkami w wodzie a On stara się tak poprowadzić strumień wody, żeby z tego dna Nas odmulić i wynieść na powierzchnię.
Podbierał cudze pomysły na rozwój działu, za pomocą zwrotu „a to nie jest tak, że ja Ci to mówiłem?”
Często podczas ataków innych osób na zebraniach, odpowiadał „nie nie, źle mnie zrozumieliście” bądź odpowiadał, „czekajcie, jeszcze raz”, opowiadał, że inne działy zazdroszczą Nam rozwoju i że jego działanie to nie rewolucja a ewolucja.
Opowiadał cały czas o jednej grafice o Lean manufacturing na której był okręt i podczas sztormu wszyscy pracowali w taki sposób, że ten statek to przetrwał, bo było sprawne zarządzanie. Gość wszystkie maile przekierowywał do innych osób jeździł do głównego biurowca z fakturami do przekazania, by opowiadać, że to wszystko, to jego praca.
Wracając demonizował działania pracowników, twierdząc, że wszyscy w głównym biurowcu na Nas narzekają, ale On Nas broni i jest filtrem, byśmy usłyszeli i zrozumieli to, co powinniśmy, bo zazdrość, którą wszyscy kipią, jest bez sensu i może spowodować, że coś źle odbierzemy.
No gość był gigant, na zebraniach rady zarządczej, siadał pierwszy na kanapie, z nogami pod tyłkiem, zajmując ze dwa-trzy miejsca i zajadał się sernikiem, dogadując z pełnymi ustami i przytakując prezesowi na wszystko, co mówił, nawet na pytania.