piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaPiekielni szefowiePraca w lokalnej gazecie na początku lat dwutysięcznych

Praca w lokalnej gazecie na początku lat dwutysięcznych

Małe miasteczko, początek lat dwutysięcznych, moja miejscowość bije rekordy pod względem poziomu bezrobocia (chyba ponad 20% wtedy było). Każda robota na wagę złota, a że ja młody kończący studia i do tego wyszczekany, zacząłem współpracę z lokalną gazetą. Naczelny wydawał się spoko, z**ierdol był, na materiały w teren rowerem się jeździło, czasami stopem.

Dostałem umowę o pracę za najniższą, plus wierszówka za liczbę tekstów w miesiącu. Jak był dobry miesiąc to jakieś 1500 zł na rękę można było wyciągnąć (pensja była co miesiąc, ale na wierszówkę czasami i 3 miesiące trzeba było czekać).

Naczelny typowy Janusz, ale z politycznymi znajomościami, bo to były sekretarz do spraw propagandy w miejscowym PZPR-ze był. W pewnym momencie zrobił reformę wierszówki, stworzył widełki, że za taki a taki tekst od tylu do tylu będzie, a za fotę od tylu do tylu.

Pewnej nocy spaliła się parowozownia – dość charakterystyczny obiekt w mieście. Rano chwyciłem za aparat, poszedłem robić materiał, wlazłem w te zgliszcza, nade mną jakieś osmolone bele wisiały, cud, że na łeb mi nie spadły. Materiał poszedł w gazecie, a na koniec miesiąca Janusz wycenił mi te zdjęcia po… najniższej stawce z widełek.

Potem zapragnął przekształcić firmę wydającą gazetę ze spółki cywilnej na spółkę z o.o. Znalazł inwestora i po rejestracji w sądzie został prezesem spółki z o.o. z ekstra pensją jakieś 4 tys. zł na rękę (do tego normalnie pracował w szkole specjalnej, jako nauczyciel).

Jego pensja zaczęła być sporym obciążeniem dla spółki, więc zaczął wdrażać oszczędności. Oczywiście obciął nam kawę (w poniedziałki siedzieliśmy w redakcji przez połowę nocy, aby najnowszy numer złożyć, we wtorki do wieczora). Następnie powiedział mi, że mam założyć jednoosobową działalność gospodarczą, bo mój etat mu się nie opłaca.

Niedługo potem w sądzie w Poznaniu odbywała się rozprawa takich gangsterów z mojej miejscowości i ja miałem na nią jechać i opisać. Powiedział mi jednak, że… nie zapłaci mi za bilet w obie strony, bo przecież mam firmę i koszty to mój problem. Po miesiącu wziął mnie na dywanik i stwierdził, że musi obniżyć mi kontrakt o połowę, bo się moja robota nie bilansuje (gdybym na to poszedł, to nawet nie starczyłoby mi to na opłacenie ZUS-u, nie mówiąc o życiu).

Nawiązałem kontakt z konkurencją w innym mieście i do nich przeszedłem, ku zaskoczeniu Janusza. Kiedy lokalni radni pytali go, dlaczego JA już dla niego nie pisze, to mówił wszystkim, że zostałem wy**erdolony!

Koleś żył z firmy, jego rachunki za telefon komórkowy wynosiły więcej, niż moje pobory razem z wierszówką. Miał brata w Niemczech i potrafił z nim godzinami gadać przez telefon (20 lat temu były to spore koszty).

Z roku na rok lokalna gazeta podupadała, trwała jedynie dzięki ogłoszeniom i reklamom z samorządów. W końcu Janusz na trwale zasilił grono niepalących, a rodzina została z długiem do spłacenia w wysokości ok. 100 tys. zł. (drukarnia, skarbówka, ZUS, itp.). Sąd nie wyraził zgody na upadłość spółki, tak więc synowie i żona/wdowa musieli wziąć na siebie ciężar spłaty zadłużenia, o którym podobno dowiedzieli się dopiero po pogrzebie…

MOŻE CI SIĘ RÓWNIEŻ SPODOBAĆ:

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

DODAJ SWOJĄ HISTORIĘ

Najpopularniejsze z 7 dni

NAJNOWSZE KOMENTARZE