Historia nie moja, znajomego. Praca w hurtowni spożywczej, w prowincjonalnym miasteczku, w transporcie. Warunki to najniższa krajowa + „reszta pod stołem”. Praca bez zachowania jakichkolwiek norm pracowniczych, przez 6 dni w tygodniu (bez niedziel), po 10 godzin, a jak jest potrzeba, to dłużej.
Generalnie bez jakichkolwiek urlopów i bez chodzenia na L4, bo oczywiście, jeśli musisz, to możesz wziąć wolne, pójść na zwolnienie lekarskie, ale za każdy dzień nieobecności dostaniesz 100 zł mniej z „reszty pod stołem”.
Oczywiście szefa nie interesuje, jeśli dzięki zaangażowaniu pracowników firma zarobi więcej, ale jeśli przy inwentaryzacji wyjdzie, że są braki w towarze, pracownicy ponoszą solidarnie odpowiedzialność finansową.
Podobnie nie ma żadnych ekstra pieniędzy jeśli w sezonie jest więcej pracy i pracownicy muszą pracować więcej, aby wyrobić robotę. Ale jeśli jest zastój, są wysyłani wcześniej do domu i oczywiście ma to przełożenie na wypłatę.
Przykładów januszerki z tej firmy można podawać setki. Szef typowy superch.j, najbogatszy w swojej wsi, wiele różnych biznesów, jakby chciał mógłby forsą du.ę podcierać. Po prostu encyklopedyczny przykład mendy.
Okolica, to typowa prowincja, gdzie nie ma w okolicy lepszych firm, tylko podobne, więc ludzie cierpią na swoisty rodzaj syndromu sztokholmskiego: klną na mendę, okradają firmę, jeśli się da, znowu klną na mendę, a później i tak robią, co chce menda.
Znajomy namawiany przez kilka lat, żeby znalazł coś normalnego, w końcu znajduje, za mniejszą kasę i kosztem dojazdu do większego miasta 60 km w jedną stronę, ale na normalnych warunkach pracowniczych przynajmniej.